27 września 2016

25 - lecie METRA w Rzeszowie!



Świat się zmienia,

Padają mury, otwierają się granice
Teatr też się zmienia
Niezmienne pozostają tylko marzenia…
… marzenia młodych ludzi, nasze marzenia...


"Metro" to fenomen polskiej sceny musicalowej. Chociaż jego pierwszy pokaz miał miejsce końcem styczna 1991 roku na deskach warszawskiego Teatru Dramatycznego, to jednak za oficjalną datę premiery podawany jest 16 kwiecień 1992 r. Występ odbył się w Teatrze Minskoff na Broadwayu, a w amerykańskiej prasie reklamowany był tym, że Ulice Europy pełne są marzeń, niech wolność tańczy i śpiewa. Początkowo amerykańscy krytycy zarzucali mu plagiat, jednak nie zmieniło to faktu, że premiera mimo chodem stała się sensacją! 31 maja 1992 roku, jak donosi Wiki, muzyka i treść musicalu Metro została nominowana do prestiżowej amerykańskiej nagrody teatralnej Tony jako jedyna polska sztuka w historii. Był to pierwszy polski spektakl teatralny, w którym użyto laserów i ultrafioletu.

W grudniu 1996 roku odbył się 900. spektakl, który był ostatnim na deskach Teatru Dramatycznego – dyrekcja sceny odmówiła wystawiania kolejnych przedstawień, tłumacząc swą decyzję stratami, jakie ponosi teatr w związku z graniem "Metra". Argumentowano też, że wystawianie w tym teatrze musicalu zakłóca jego pracę i przygotowywanie premier. Odmowa dalszego wystawiania musicalu na deskach warszawskiego teatru zmusiła Janusza Józefowicza do wystawiania "Metra" na scenie powołanego przez niego teatru Studio Buffo, które było nieprzystosowane do tak wielkich produkcji. Stacja "Metro" znów więc zaczęła być czynna, konsekwencją czego jest zapierająca dech w piersiach liczba, około 2 tysięcznych wystąpień w ogóle, czy obejrzenie go według szacunków przez ok. 2 milionów widzów.

W tym roku "Metro" obchodziło swoje 25 lecie, skłaniając twórców do kolejnego tournée po Polsce. Do scenariusza wprowadzono kilka drobnych zmian, aby z lekka zaktualizować opowieść pod standardy współczesnej młodzieży, nie tracąc rzecz jasna przy tym ducha utworu. Musical zatem raz jeszcze powrócił na afisze pojawiając się między innymi w Gdańsku/Sopocie, Poznaniu, Bydgoszczy, Warszawie czy właśnie... w Rzeszowie!


Występ w rzeszowskiej Hali Popromie miał miejsce 25 września, o godzinie 18:30, a o wydarzeniu trąbiono niemalże we wszystkich lokalnych mediach. Na mieście pojawiły się afisze, w regionalnych stacjach radiowych do wygrania były darmowe wejściówki, na kulturalnych portalach jak również w prasie także pojawiły się stosowne informacje, a bilety wpłynęły również do popularnego portalu Grupon, z którego to właściwie ja dowiedziałem się o występie. Decyzja o zamówieniu biletów była w zasadzie krótsza niż myśl, i tak oto prawie dwa miesiące wcześniej miejsca dla dwojga były już zabukowane. A jeżeli chodzi o same bilety - to te rozeszły się niczym cokolwiek za czasów zakupów na karteczki, pustych półek i godzinnych kolejek w PRL-u. Musical sprzedał się w zasadzie sam, co nikogo nie powinno w zasadzie dziwić, ponieważ Mieliśmy fanki, które przychodziły po 300 razy - wspomina Janusz Józefowicz, ojciec "Metra" i jeden z głównych jego aktorów.

Na miejscu zjawiliśmy się zaraz przed godziną 18, gdzie przywitały nas nieskończone kolejki, i jak to powiedział pewien "na oko" 50 - letni facet obok nas - niczym za czasów podstawówki, kiedy na wejście do kina czekało się koło godziny! Rzeszowska Hala Widowiskowa - jak podają liczne źródła - posiada rozkładane trybuny na 4304 miejsca i możliwość rozstawienia 2500 dodatkowych krzesełek na płycie głównej, co łącznie daje +/- 6800 miejsc. W niedzielny wieczór jedynie dwa sektory były wyłączone z widowni z uwagi na rozstawienie monumentalnej sceny i dwóch olbrzymich telebimów, ale poza nimi, sala wypełniona była po same brzegi, przypominając mi pierwszą premierę "Titanica" w jasielskim kinie Syrena. I tutaj pojawiły się problemy organizatorskie ze strony Podpromia. Spektakl zaczął się z półgodzinnym opóźnieniem, rozpoczynając mimo tego, że wciąż jeszcze na sali pojawiali się ludzie. Gdzieniegdzie leciały więc "kurwy" i "chuje", bo jak tu znaleźć miejsce, gdy wszystkie światła są wygaszone, część osób już ogląda, a część dopiero włazi. No cóż, nic dziwnego, skoro za wpuszczanie ludzi odpowiadały - uwaga! - AŻ 4 OSOBY! Poza nimi, stało kilku otyłych pracowników ochrony, rozdając jakieś pożal się boże ulotki... Tak więc pod kątem organizatorskim - klapa, dno, tragedia, katastrofa, apokalipsa i inne tego typu podobnie opisowe słowa. Najlepsze, jak pewne małżeństwo, stojąc z zegarkiem w ręku w przeszło 40 minutowej kolejce, w końcu dotarło na miejsce ukazania biletów, ale, niestety biletomat nie mógł poradzić sobie z przeczytaniem kodu kreskowego. W związku z czym flegmatyczny pan z ochrony który przypominał Ala Bundy'ego po kłótni z żoną, rzekł, że muszą iść do biura to wyjaśnić. Owe biuro było oczywiście na końcu kolejki, tyle tylko, że w przeciwną stronę. Kiedy państwo zapytali, czy mogą mimo wszystko wejść i przejść bokiem, Al Bundy stanowczo zaprzeczył, siląc się na "proszę przepuścić tych państwa", rzuconego bardziej dla zasady niż z wyższej kurtuazji. Gest rozmył się więc w wrzawie tłumu, odbijając bez echa... No i JAK TU IŚĆ PANIE PREMIERZE?! kolejne 40 minut w drugą stronę? Mniejsza o to. Show musi przecież trwać! My, na całe szczęście zajęliśmy miejsca jakieś 10 minut przed tym, jak zaczął się spektakl, w między czasie przeglądając małe stoisko, na którym można było kupić pamiątki związane z wydarzeniem w stylu broszur, książek, przypinek czy płyt z muzyką (w którą rzecz jasna się zaopatrzyłem!).


Sam spektakl - legendarny, o czym świadczyć może choćby sama frekwencja. Fabuła, jak już wspomniałem została z lekka przeniesiona na grunt współczesnego widza, wprowadzając przykładowo miejscowe żarciki o programach typu talent show, czy coverując popularne utwory typu PSY - Gangam Style, lub choćby Shakirę - Dare (La La La). Całość jednak nie straciła ducha, i starszym widzom raz jeszcze zakręciła się łza w oku. Bo fabularnie dostajemy naprawdę wzruszającą opowieść o marzeniach, młodzieńczych zapałach i ideach, wewnętrznych rozterkach, moralnych dylematach, władzy pieniądza, czy w końcu jest to piękna historia o miłości. A jak wiadomo, miłość zawsze jest w cenie, a my przecież kochamy takie romantyczne opowieści rodem z "Wirującego seksu". "Metro" przypomina bowiem bardziej amerykański sen, aniżeli historie z naszego rodzimego podwórka. Sam tytuł jest raczej metaforą swoistego undergroundu, czegoś offowego będącego oczywistym przeciwieństwem mainstreamu i głównego nurtu, aniżeli dosłowną kolejką podziemną. Bo to właśnie w podziemnej stacji lokalnego metra odrzuceni i niechciani dotąd artyści wystawiają na własną rękę swój autorski spektakl, o którym piszą wszystkie lokalne brukowce, stając się tym samym sensacją samą w sobie. Musical czaruje, lawiruje nas swoimi pięknymi efektami, poraża estetycznym pięknem i wzbudza podziw ukazując świetną choreografię tańca. Nie traci przy tym jednak wymowy i skłania do refleksji słowami piosenek. Mamy włuczykijowaty "A ja nie", dającą nadzieję na lepsze jutro "Wieżę Babel", disneyowskie "Tylko w moich snach", czy rewelacyjną "Litanię" będącą hołdem dla sławy i pieniądza.

Trwający około 120 minut spektakl to żywa legenda i zataczająca na nowo koło historia którą na zawsze będzie oglądało się rewelacyjnie. "Metro" zawiera bowiem wszystko, co powinien zawierać hit - są marzenia, są idee, jest zdrada, sukces, władza, pieniądz, romantyczna miłość i realizacja na światowym poziomie. Nic więc dziwnego że na zakończenie niedzielnej randki w "Metrze" publiczność oklaskiwała przedstawienie na stojąco. Musi być więc w nim jakaś magia i wciąż nie gasnący żar. Bo jakby na to nie patrzeć, przez kolejną część wieczoru nawet ani razu nie pokłóciłem się z żoną... Cóż, emocje są zaraźliwe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz