02 grudnia 2024

Przedwiośnie (opowiadanie)

Źródło: https://niedobreliterki.wordpress.com/2012/03/07/dwa-kesy-w-ramach-aperitifu-czyli-wstep-do-tego-co-jutro/

- - - - 

Zabawne, jak to czasami nasza podświadomość, a może serce?, plącze się w przeszłości.

Nieskazitelny przypadek...

- - - - 

Kurwa. Znów to się stało… Wpierw moim oczom ukazało się niebo i błyszczące w oddali gwiazdy, które być może i były świetlikami? Skoro czułem się jak na karuzeli, nie trudno o pomyłkę, prawda? Zamknąłem powieki z nadzieją, że mi się śni, jednak spazmy w żołądku i smak alkoholu w ustach był nazbyt prawdziwy. Otworzyłem oczy i znów te świetliki. Albo niebo? Co za różnica. Spojrzałem w lewo – nic – jakieś drzewo w oddali. Przekręciłem głowę w prawo – „Wspomnienia nie umierają nigdy”. Że co? Słowa były wyraźne. Może dlatego, że czytałem je codziennie od jakiś dwóch tygodni? Skąd one są? Nie wiem, ale Edyta wciąż je powtarzała. Przetarłem twarz, brudząc ją resztkami śniegu, które do reszty przywróciły mi świadomość. No chuj! Znów się ochlałem i obudziłem tu – na tej zabłoconej ziemi, obok jej grobu. Opierając się na łokciach przysunąłem do nagrobka siadając do niego plecami. Gdybym mógł tylko otworzyć głowę i przewietrzyć myśli. Spojrzałem raz jeszcze na  mogiłę rozścieloną zniczami i świeżo ściętymi kwiatami. Na jednym z bukietów ktoś napisał „Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet”. Chwila, to już dziś ósmy marca? Przynajmniej mam jakieś usprawiedliwienie, co tutaj robię. Co prawda to mało pocieszające, ale jednak. „Wszystkiego dobrego mała” – powiedziałem na głos, lecz wiatr porwał mój niewątpliwy bełkot na strzępy. Pięknie… No i co teraz? Nic. Jeszcze chwile i już sobie pójdę. Tylko jeszcze wytrzeźwieję, poczuje się lepiej o ile to w ogóle jest możliwe…

Nagle na ramieniu poczułem czyjś dotyk – to znów pewnie grabarz, pomyślałem. „Cześć kwiatuszku” – usłyszałem za uchem, po czym czyjeś dłonie splotły mi się u szyi i wydawało mi się, że zawiązują w kokardkę. Przechyliłem głowę w tył i nasze spojrzenia znów się spotkały. Edyta? To naprawdę ty? Ciepło jej pocałunku zarumieniło mój policzek. Nie, to nie może się dziać – wygarnąłem, ale nim zdążyłem cokolwiek dodać, wtedy ona znów mnie pocałowała, tym razem w usta. Soczyste wargi smakowały jak prawdziwe – a jednak! „Chodźmy – powiedziała – tam, za drzewem”. Za drzewem? – spytałem lecz zamiast odpowiedzi pociągnęła mnie za rękę, a ja z trudem udźwignąłem się do pionu. Wciąż zataczając się jak lump nawalony w trupa maszerowałem niczym przedszkolak na spacerze. Wiatr głaskał mnie jej zapachem i uwielbiałem te świeżość. „To tu” – powiedziała półgłosem pokazując kwitnące obok drzewa przebiśniegi. Było ich setki, a może i tysiące, rosnąc jeden obok drugiego przypominały pościelone łóżko. „Połóż się na roślinach, proszę” – usłyszałem. Zawahałem się. Kucnąłem i wpierw pogłaskałem dla pewności rosnące kwiaty, które były wyjątkowo miękkie w dotyku, po czym dopiero usiadłem, a następnie położyłem się na ich kremowych płatkach. Czułem się jak na łóżku wodnym, a przynajmniej tak mi się zdawało, bo nigdy nie miałem okazji go nawet zobaczyć. „Rozbierz się, musimy porozmawiać” – uśmiechnęła się, a ja słyszałem, że serce łomocze mi coraz szybciej. Pośpiesznie ściągnąłem ubranie zostając już tylko w bieliźnie i ku mojemu zaskoczeniu, wcale nie czułem chłodu. To dziwne – leżąc tu, na przebiśniegach, na wpół nagi z na wpół żywą Ewą. A może na wpół żywym mną, biorąc pod uwagę, że nie pamiętam nic od czasu pogrzebu. Jednak najwyraźniej jak na trupa wciąż tętniłem życiem. Mój członek nabrzmiał, napierając na szorty. „Cześć koleżko, tęskniłeś” – zachichotała, patrząc na tętniącą pod bielizną formę, która teraz wydawała się być o dwa numery za mała. „No przecież wiesz, maleńka” – wydobył się stłumiony głos spomiędzy mojego krocza – „chodź do tatusia”. Wtedy po raz ostatni pocałowała mnie w usta, po czym powoli zaczęła zsuwać się niżej i niżej, zostawiając po drodze błyszczącą kożuch swojej śliny. W końcu objęła odciśnięty na bokserkach kształt ustami, spomiędzy których wydobył się cichy pogłos zadowolenia – „mmmrrrr…”. Odchyliła materiał, a koleżka puścił jej kilka całusów zalotnie przy tym merdając w górę i w dół. Objęła go dłonią szepcząc przy tym coś niezrozumiałego, po czym oplotła wilgocią wnętrza swoich ust. Ciepło rozpłynęło się po moim ciele, aż w końcu zabrzmiało w głowie. Szare komórki znów zaczęły bawić się w berka i było to miłe. Tak – miłe, bardzo. Krew płynęła coraz szybciej znajdując ujście w kroczu. Edyta wciąż oblizywała mojego bohatera a w jej iskrzących z rozochocenia oczach można było wyczytać, że sprawia jej to wielką frajdę.

Płacząca wierzba, pod którą leżeliśmy z wolna zaszeleściła gałązkami. Może od wiatru, a może…? Spróchniałe konary zgrabnie wygięły się tak, jakby wróciło do nich życie. Zamiast pęknąć i zasypać nas korą i setką drzazg, spoglądały na dół, zabawnie się przy tym gimnastykując. „Już czas” – szepnęła Edyta oblizując usta. Stanęła nade mną zrzucając z siebie sukienkę w groszki, która z przyjemnym szelestem ocierającej się o ciało bawełny upadła na ziemię. Wyglądała olśniewająco. Na mlecznej cerze rozsypane były pojedyncze pieprzyki – na stopach, udach, po lewej stronie brzucha, tuż pod piersiami i na szyi, na pupie, pomiędzy łopatkami. Przypominały wskazówkami, a ja zawsze zastanawiałem się, od której zacznę. Cipka Edyty na widok mlaskającego na mającą nadejść rozkosz penisa, zaczęła głośno przełykać ślinę – miała apetyt. Po chwili przestała jednak walczyć z pragnieniem i dwie zwilgotniałe sznurówki przyjemności zaczęły spływać spomiędzy jej ud. Doskonale…. Edyta usiadła na mnie a nasze ciała zlepiły się jak rozgotowane ciasto. Koleżka nie potrzebując pomocy niczyich dłoni samodzielnie wskoczył do ciepłego gniazdka, po czym rytmicznie pomlaskując rozpoczął poruszać się w górę i w dół.

Zawiośniało. Płacząca wierzba, która dryfowała nad nami w jękach ekstazy zaczęła rodzić pąki. Jeden po drugim. W trudach, w znojach, z przyjemności. Radość kwitła. Nawet gwiazdy przyleciały zajmując miejsca na gałęziach widowni i w moment zebrała się cała sala. Drzewo nad nami w końcu puściło soki. Słodkokwaśne krople spadły na nasze ciała wyparowując jak rzucone na rozgrzane kamienie. Kap, kap – miłość. Kap, kap – pożądanie. Kap, kap – jedność. Kap, kap… Edyta wyprężyła ciało odchylając głowę w tył. Strumień ciepła zalał pana strażaka pnąc się jak zakwitła winorośl po kręgosłupie do mojej głowy i odbił się echem w czaszce.

– Przepraszam – powiedziała.

– Co?

– Przepraszam!

– Hej, wszystko w porządku, Dla…

– PRZEPRASZAM!!!

Ni stąd ni zowąd lodowaty deszcz zwalił mi się na twarz, a światło oślepiło zabierając całą przyjemność, rozkosz i uciechę. Przyjemne w dotyku przebiśniegi nagle zapadły się pod ziemię i wylądowałem w ochłapach zamokłej i zimnej ziemi. Edyta, która przed chwilą wyginała się z rozkoszy do tyłu, teraz z przerażeniem patrzyła na mnie. Jej oczy traciły blask i zapadły się w oczodołach. Kości policzkowe nienaturalnie wytrzeszczyły a zęby, jeden po drugim, zaczęły wysypywać się na błoto. Gęste blond włosy nagle przerzedziły się, by w końcu zaświecić zmarszczoną łysiną.

– PRZEPRASZAM!!! HALO?!

– E… Edyta?

– Edek – nie Edyta, jeśli już. Człowieku, jesteś zalany w trupa. Wstawaj z tej ziemi.

Twarz Edyty momentalnie zgasła, zmieniając się w gębę ohydnego dziada bez zębów. Łysego, chudego jak szkapa, z pustymi oczyma manekina.

– Przynajmniej się zazieleniło… – wymamrotałem do grabarza zbierającego moje zwłoki, spod których wystrzeliły pojedyncze przebiśniegi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz